czwartek, 29 kwietnia 2010

Spacer i Momofuku


A takie były widoki z Empire State Building... 





Żeby się tam dostać trzeba było stać w kilkunastu długich kolejkach, ale nam Ktoś pomógł ;-), więc dojechaliśmy na samą górą w jakieś 2 godziny.

Od dłuższego czasu chciałem zobaczyć tą starą część architektury Nowego Yorku. To  niesamowite Art Deco lat 20 i 30 XX wieku: tajemnicze, groźne, monumentalne, stare a zarazem futurystyczne, a często wręcz komiksowe - takie burtonowsko-marvelowskie i klimatyczne Gotham City. Gargulce, stwory, wieżyczki, okienka, zdobienia elewacji, ornamenty... Na przykład piękny Chrysler Building i jego charakterystyczne orły, które wystają na wszystkie strony Świata z 61. piętra... A iglice wieńczące wieżowce miały służyć do cumowania Zeppelinów! Przynajmniej tak było w przypadku Empire State Building. Fantastyczne... Ja znajduję w architekturze tego miasta owy pociągający, mroczny charakter jego wielkich budynków... Nawet jeśli jest uważany, często słusznie, za kiczowaty ;-).




Nie twierdzę, że to najpiękniejsze budynki na Świecie. Nie śmiem nawet porównywać tego do Katedry Notre Dame, czy Katedry Św. Wita w Pradze, ani innych zabytków, choćby z epoki gotyku, które tak uwielbiam. Po prostu uważam, że ta specyficzna architektura Nowego Jorku jest również wspaniała i warta uwagi, mimo że jej styl nie sięga wielu lat w przeszłość i nie ma aż takiego historycznego odzwierciedlenia w naszej kulturze - zresztą, jak chyba wszystko w Stanach Zjednoczonych... A co powiecie o kształcie Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie?

 


Odmienne wrażenie zrobiła na mnie dzielnica Greenwich Village. Był to bardzo przyjemny spacer. Spodobały nam się skąpane w słońcu klimatyczne uliczki z niewysoką zabudową, pełne ciekawych sklepików i knajpek. Natomiast sąsiadujące Soho, nie wywołało w nas  żadnych szczególnych odczuć. Po prostu modne sklepy, przesadnie wystrojeni ludzie i nijaka atmosfera. Ot, bryndza.



Uwieńczeniem spaceru był ostatni przystanek tego dnia. Noodle Bar - Momofuku. Zjawiskowe miejsce. Ponoć słynne na cały Glob. Azjatycka knajpa z  kuchnią fusion. Jaka szkoda, że nie mam 4-ro komorowego żołądku, jak krowa. Albo chociaż dwóch mniejszych ale oddzielnych... Ech. Pech :-).


Lokal jest mały, ze wspólnymi stolami i długą ladą ciągnącą się wzdłuż kuchni, w której uwijają się kucharze. Dziki tłum. Gwar rozmów. Niezbyt jasne oświetlenie. Kolejka osób czekających na kolejne zwalniające się miejsce. Uwijające się młode kelnerki. Ostra i głośna muzyka z głośników, nie mająca nic wspólnego z azjatyckimi klimatami. I absolutnie wspaniałe, wręcz zachwycające jedzenie. Stolik można zarezerwować tylko jeśli chce się zjeść kurczaka, przyrządzonego na ich sposób. Nie jadłem go niestety. Ale mam zdjęcie ;-).


Jadłem natomiast makaron (myślałem, że to będzie zupa, a przynajmniej ciepłe) ze świeżymi liśćmi szpinaku, orzechami w słodkiej panierce i bardzo ostro przyrządzonym mielonym mięsem. Wszystko w oliwie z ziołami, pojęcia nie mam jakimi, bo mało mnie to wtedy obchodziło. Ledwo przypomniałem sobie, pod sam koniec jedzenia zresztą, żeby zrobić zdjęcia naszych potraw. Druga z tych była łagodniejsza: z grzybami mun, ogórkiem, bakłażanem i szczypiorkiem. No i była ciepła, ale nie gorąca. Dziwne. Po pierwsze dlatego, że ciepło wydobywa przecież więcej smaku i aromatu z jedzenia. I poza tym spełnia, przynajmniej w tej formie, w jakiej je zamówiliśmy, pewne oczekiwanie "podania na ciepło"... Było odwrotnie.


Mój makaron był wręcz zimny! Mimo to bardzo aromatyczny, pełen smaków i mimo swojej ostrości, nie palący "gęby". Po trzecim kęsie uznałem, że to genialny pomysł i jakże inny, oryginalny smak. Zjawiskowe! Słodkawe, chrupiące orzechy, wspaniale łączyły się z ziemnym i świeżym smakiem szpinaku, a wszystkiego dopełniała ostrość soczystego mięsa, które łagodziła wyśmienita oliwa, otaczająca twardawy makaron. Drugie danie było zaledwie letnie i równie wybornie smakowało, mimo całkowicie innej strukturze smakowej. Warzywa były soczyste i chrupiące (al dente?), dopełniające się swoją strukturą i smakami. Tylko szczypiorek dodawał nutki ostrości ale zarazem świeżości.


Po prostu genialne.

Jest to jedno z miejsc, do którego chciałbym wrócić, będąc jeszcze raz w Nowym Jorku. Nawet prędzej poszedłbym do Momofuku niż do Papaya King, które też jest wyjątkowym miejscem na swój sposób. Na sposób tego miasta, tak na prawdę...

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Hot-Dogi z Papaya


W Nowym Jorku jest kilka miejsc z naprawdę dobrymi i nie drogimi hot-dogami. Najlepsze jakie jadłem (poza Shake Shack'iem) robią, błyskawicznie uwijający się goście, w Papaya King. W samym NYC są trzy takie miejsca i jedna jednostka mobilna ;-). Na samym początku funkcjonowania tego miejsca, od 1932 roku, był jeden bar "Hawaiian Tropical Drinks", w którym podawano bezalkoholowe napoje owocowe, pina coladę (no-alkohol), koktajle z mango, papai, truskawek, ananasa i wszelkich cytrusów. Dobre (nadal je sprzedają), ale do hot-dogów, które do menu weszły później, to mi wcale nie pasują... A piwa, niestety, tam nie sprzedają.








O jednym z  lokali Papaya King, znajdującym się przy 179 East 86th Street, na rogu Trzeciej Alei, pomiędzy Trzecią oraz Lexington, pisał i zrobił program sam Anthony Bourdain! Jest tam nawet, wycięty z gazety i powieszony na ścianie, jego  artykuł na ten temat. Widziałem też Andrew Zimmerna z "Bizarre Foods", jak w jednym z odcinków swojego programu, zachwycał się tymi hot-dogami, szczególnie z dodatkiem kiszonej kapusty :-). A mają przeróżne, m. in.: z chili na ostro i łagodnie, z różnymi serami, z cebulką duszoną i prażoną, z pieczarkami, kapustą kiszoną i jej duszoną odmianą, saute oczywiście również... oraz przeróżne mieszanki tych składników. Super. Jednak cała tajemnica tkwi w parówkach, które są tak naprawdę... frankfurterkami! Soczyste, świeże i aromatyczne, w ciepłych, lekko chrupiących bułkach... Rewelacyjne hot-dogi! A może po prostu byłem aż tak głodny i podekscytowany, że jestem w tym wyjątkowym miejscu, że zrobiły na mnie tak duże wrażenie smakowe.




Odłamem Papaya King jest Gray's Papaya i chyba zupełnie niezależny i tańszy - Papaya Dog. Oba bardzo przyjemne (również z shake'ami owocowymi, ale bez piwa znowu), z różnymi rodzajami dodatków do hot-dogów, ciepłymi bułkami i frankfurterkami, przyrządzanymi na tą samą modłę, na dużej blasze, a nie gotowanymi w wodzie... Mimo wszystko jednak jakoś chyba ciut gorsze od tych w Papaya King... Albo ten "pierwszy raz", Tam, pozostawił takie niezapomniane wspomnienia... ;-)

Jedzcie i pijcie (jeśli lubicie takie połączenia), bo pysznie i tanio.

...Poza tym tylko tu, w NY, hod-dogi tak mi smakowały... Ja ich zazwyczaj w ogóle nie jadam...





poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Muzea vs. Tim Burton


Metropolitan Museum of Art, The Solomon R. Guggenheim Museum i MoMA - Museum of Modern Art zrobiły na nas ogromne wrażenie. W życiu nie widziałem na raz tylu słynnych i pięknych dzieł sztuki tak znakomitych artystów i malarzy jak: Gauguin, Picasso, Van Gogh, Cezanne, Monet, Munch, Matisse, Chagall, Duchamp, Modigliani, Beckmann, Toulouse-Lautrec, Klee, Bosch, Warhol, Seurat, Bernard, Cheret, Dali, Derain, czy Klimt. To naprawdę robi imponujące wrażenie.





W Metropolitan jest też bardzo wiele pięknych rzeźb. Zachwyciły mnie dzieła z rejonu Australii, Oceanii i Południowej Ameryki. Figurki bożków, leśnych duszków i przedziwnych istot... Alegoryczne, symboliczne, karykaturalne i klimatyczne. Pełne egzotyki i tajemniczości, śmieszne i budzące grozę, ale zawsze piękne i zachwycające. Pobudzające wyobraźnię i tęsknotę za oceanem, dżunglą, piaskiem, słońcem, deszczem i odległymi dzikimi plemionami.



 

Muzeum Guggenheima samo w sobie jest architektonicznym dziełem sztuki. Jego zaokrągloną bryłę, nowoczesny kształt i charakterystyczny układ korytarzy oraz pięter, wewnątrz budynku zaprojektował słynny architekt, Frank Lloyd Wright. Ciekawa jest spiralna konstrukcja głównego "szybu", wzdłuż którego rozmieszczone są dzieła artystów. Pochyła i kręta droga ciągnie się do samego szczytu skąd, można zobaczyć całość wnętrza budynku. Odchodzą od niej korytarze do pomieszczeń z dziełami słynnych malarzy i wizjonerów, m. in. do sali z niesamowitymi wariacjami na temat samego muzeum Guggenheima. Warto je zobaczyć mimo, że jest dosyć małe i zawiera mocno kontrowersyjne prace.






MoMA, mimo arcydzieł Van Gogha, Gauguina czy Picassa, powaliła mnie na kolana wystawą twórczości Tima Burtona. To co tam zobaczyłem przyćmiło mi całą resztę. Zawsze byłem fanem Burtona. Wiele lat temu dziesiątki razy widziałem jego Batmana i Edwarda Nożycorękiego, uwielbiam m. in. Gnijącą Pannę Młodą oraz Jeźdźca Bez Głowy. Teraz wręcz chylę czoła przed tym człowiekiem. Zobaczyłem chyba cały artystyczny dorobek jego życia: szkice, obrazy, rysunki, projekty do jego filmów, figurki, maski Batman, postać Edwarda wielkości człowieka, makiety, filmiki. Co za wyobraźnia! Rysunki tak żywe i szczegółowe, pełne emocji i symboliki. Pochłaniające wręcz. Tak lubię Burtonowską twórczość, bo ma w sobie duży ładunek, tak bliskiego mi, niepokoju. Mroczne wizje dziecięcego, marzycielskiego umysłu z pogranicza horroru i magii, pełne dziwolągów i strachów, wesołe i straszne, makabryczne i groteskowe, magiczne i rzeczywiste zarazem, realne i fantazyjne, kolorowe i mroczne, pełne kontrastów, tęsknot i czarów. Wizje Tima Burtona są dla mnie pociągające, rozbudzają wyobraźnię i dodają natchnienia. Są mi o tyle bliskie, bo nie czuję się, w pewnym sensie, osamotniony w swej wyobraźni. To było cudowne doświadczenie. Wróciłbym tam jeszcze raz i poświęcił tej jednej wystawie cały dzień. I poszedłbym znowu na kawę i pyszny pistacjowy sernik z koziego sera do kawiarni na 5-tym piętrze...









Każde z tych muzeów wykończyło nas. Nie dało się zobaczyć dwóch w ciągu dnia. Nadreptaliśmy się, napatrzyliśmy na piękne rzeczy, zmęczyliśmy się emocjami i niezapomnianymi wrażeniami. Kończąc zwiedzanie, za każdym razem czułem, że zasłużyłem na hot-doga ;-).
  

środa, 7 kwietnia 2010

St. Patric's Parade i Chinatown


Wstałem przed 7 rano po 6 godzinach snu. Nie mogłem spać. Zebraliśmy się i ruszyliśmy na piątą aleję gdzie miała się tego dnia odbyć parada z okazji dnia Św. Patryka. Wystartowała około 10:30. Hucznie i kolorowo. Jak to amerykańskie święto. Wszystko wyglądało jak na filmie: Szkoci grający na kobzach, orkiestry, bębny, bębenki i piszczałki, cymbały, kolorowe i finezyjne stroje członków poszczególnych grup składających się na m. in. wiele posterunków nowojorskiej policji, skautów, szkół wojskowych, policjantek, tancerek, policji konnej, różnych oddziałów wojska lądowego i marynarki, maszerujących i konno, wywijających bronią, pałkami, szablami... Między kolejnymi reprezentantami i orkiestrami szli w cywilu ważne persony, ich rodziny i przyjaciele, między innymi burmistrz Nowego Jorku.




Wzdłuż barierek ustawionych wzdłuż chodników, oddzielających paradę, ustawił się ogromny tłum ludzi obserwujących to całe widowisko. Krzyczeli, żartowali, komentowali wszystko, robili zdjęcia i wywijali rożnymi "zielonymi" gadżetami. Wokół uwijali się dziennikarze i reporterzy, a nad wszystkim czuwała policja.




Orkiestry grały naprawdę fantastycznie, wszystko tętniło radością i pozytywną energią, a zielony akcent dominował gdzie się nie spojrzało. Święto jak jasna cholera! Amerykanie zaprawdę umieją paradować.




Świętować też potrafią, bo kiedy późnym wieczorem poszliśmy na piwo do Seaport na Manhattanie, niedobitki jeszcze głośno się bawiły ze szklankami zielonego piwa w rękach. Nikt się nie oszczędzał, bo podobno tego dnia mają taki zwyczaj, nie zważając na to, że następnego dnia idzie się do pracy.

Po paradzie dobiliśmy się przez dziki i podniecony tłum do metra i pojechaliśmy do Chinatown. Już na stacji metra, kiedy wysiadaliśmy z pociągu, wszystko wyglądało zupełnie inaczej: sama stacja miała jakiś swoisty orientalny klimat, a do tego wokół sami Chińczycy. Kiedy wyszliśmy na powierzchnię, poczuliśmy się jak w zupełnie innym mieście, gdzieś w Chinach. Inne  zabudowania, ludzie, tempo życia... Wokół pełno straganów, małych sklepików i knajpek. Chińskie reklamy na budynkach, lampiony, wszędzie jakieś napisy po chińsku. Moim zdaniem piękny widok. Uwielbiam takie klimaty. Ludzie spokojnie i płynnie przepływali wokół, gdzieś w swoją stronę.



Poszliśmy do Chińskiej knajpy na bardzo dobre żarcie i zimne chińskie piwo. Na zewnątrz robiło się już gorąco, więc to był dobry moment na przerwę... Próbowałem sajgonek, pierożków z wieprzowiną i z krewetkami, krewetki w jajku z ryżowymi kluskami, skrzydełek w ostrym sojowym sosie, wołowinę z czarnym pieprzem z fun chow noodles i trzy rodzaje zup: z krewetkami, kurczakiem oraz rybną. I kilka piw. Jedzenie, uważam, było naprawdę świetne, a zupy wręcz wspaniałe.




W knajpie 95% klientów było Chińczykami. Bardzo lokalne miejsce :-). Na witrynie tej restauracji za szybą od razu z ulicy było widać kuchnię i kucharzy przygotowujących jedzenie. Na hakach wisiały upieczone kaczki i żeberka, wieprzowe nóżki i kurze łapki, sztuki wołowiny i kalmary. I kilka innych trudnych do zidentyfikowania pyszności i ohydztw... W innych restauracjach, które mijaliśmy widać było też akwaria pełne ryb i krabów.




Potem znowu włóczyliśmy się po okolicy, chłonąc atmosferę chińskiej dzielnicy. Wypatrywaliśmy na straganach figurek kotów machających łapką, które ponoć przynoszą szczęście, oglądaliśmy stoiska z lampionami, wózki ze świeżymi warzywami i stragany z owocami morza. Poszliśmy też na najprawdziwsze chińskie lody do lodziarni "The Original Chinatown Ice Cream Factory", która zdobyła wiele nagród, a w 2007 roku polecało ją Lonely Planet w swoich rankingach. Były przepyszne, a różnorodność i inność smaków była zaskakująca! Próbowaliśmy zaledwie kilku z kilkudziesięciu rodzajów: o smaku zielonej herbaty, lychee, imbiru, czarnego sezamu, Zen Butter i czegoś, czego nazwy nie pamiętam.

Czułem, że zaczynam tyć ;-).





Moja Odyseja Kuliarna wzięła udział w konkursie na Bloga Roku 2009!

Salve!

Głosowanie zakończone.

Odyseja Kulinarna doszła do III etapu konkursu “Blog Roku 2009″! Wszystkim, którzy mnie wspierali i głosowali na ten blog, bardzo dziękuję!!! Cieszę się, że udało mi się przejść (dzięki Wam) tak daleko!

No i zapraszam wszystkich, rzecz jasna, do czytania...

Tymczasem..., borem, lasem ;-).